Łodzią pisane

Magdalena Nowicka-Franczak

 

„Chciałbym podziękować bytowi czy istocie, która jest dla mnie szczególna, ale też szczególnie nieprzenikniona i tajemnicza. Myślę o mieście Łodzi. […] Byłem tutaj wiele razy i Łódź sprawiła mi ten honor i zaszczyt, że ileś tam razy zapraszała mnie na rozmowy o książkach. Więc jakoś wydeptałem ten szlak […] I tak tutaj przyjeżdżam i staram się zrozumieć. I teraz też rozumiem, że to może być gest literacki – szukanie zrozumienia Łodzi. O co chciałbym się kiedyś w przyszłości postarać” – mówił Marek Bieńczyk, odbierając 10 grudnia Nagrodę Literacką im. Juliana Tuwima. Patron tego wyróżnienia zbliżył się do łódzkości może najbardziej, ale i przed nim, i za nim było wielu śmiałków.

Dzięki fabrykom miała być drugim Manchesterem i Chicago, a dzięki amerykańskiemu układowi ulic – Nowy Jorkiem. Tak się jednak miała do tych pierwowzorów, jak ścieżka dźwiękowa z remake’u Akademii pana Kleksa do kultowej muzyki Andrzeja Korzyńskiego z lat 80. Skoro mowa o filmach, to chyba jedynie drugoplanowy bohater nakręconego niedługo po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej filmu Piotra Szczepańskiego Aleja Gówniarzy, w czasie nieprzespanej miejskiej nocy, przekonuje czmychających z Łodzi, gdzie pieprz rośnie znajomych, że nie muszą uciekać do lepszego świata. To tu „wszystko jest na miejscu”, to tu są oryginały sławnych budowli. Jest Pałac Poznańskiego, kościół św. Teresy, dwie wieże Textilimpeksu, familoki, a nawet Chinatown. Luwr, bazylika św. Piotra, World Trade Center czy robotnicza dzielnica Manchesteru to tylko kopie łódzkiej esencji nowoczesności. Ta myślowa wolta i próba zawrócenia wskazówek zegara modernizacji zakończy się fiaskiem. Pozostawi tylko słodkawo-metaliczny smak landrynki, który wymiesza się goryczą trwania w mieście marazmu i bezczasu.

 

A może, zamiast usilnie szukać metafory dla Łodzi, jakby była przedszkolakiem wśród miast, który potrzebuje własnego znaczka, aby nie zagubić się w szatni, lepiej spojrzeć na nią niczym na tekst pisany językiem wielu modernizacji, w gramatyce lokalnych zmagań z globalną historią. Tak widzi Łódź Tomasz Cieślak w zbiorze esejów Łódź. Szkice o literaturze, przestrzeni i historii. Najlepiej czytać go razem z antologią Budzi się Łódź…. Obrazy miasta w literaturze do 1939 roku, wydaną w 2020 roku także przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego. Szkice Cieślaka wpisują się w rzadko dziś ożywianą tradycję krytycznego komentarza do dzieł literackich.

 

Idąc krok za Władimirem Toporowem, skrybą przestrzennego języka Petersburga, Cieślak wsłuchuje się w głosy łódzkich ulic, budynków, ludzi oraz idei, niezrealizowanych lub ziszczonych na opak. Wydobywa z nich system znaków, z których składa się łódzki tekst. To palimpsest ze skrawków nowoczesności zszytych grubą nicią bezwzględnego kapitalizmu. Ten ikoniczny, bo zapisany w literaturze obraz miasta jest portretem trumiennym. Łódzki literaturoznawca sięga bowiem głównie do literatury sprzed 1939 roku, czym nie wprost przyznaje, że w powojennej i współczesnej Łodzi widzi całkowicie inne opowieści, pisane językiem obcym epoce fabrykantów. Zaprasza nas na stypę po mieście dymiących kominów, w których pisarze i pisarki widzieli totem czczony krwią wyniszczonych pracą robotników.

Kogo nie ma na tej stypie! Są znani i nieco upupieni autorzy szkolnych lektur, jak Władysław Reymont z Ziemią obiecaną i Julian Tuwim z Kwiatami polskimi. Do powstania tych ostatnich miało przyczynić się to, że dżdżysty poranek w Rio de Janeiro obudził w wygnanym z ojczyzny poecie wspomnienie niekończącej się łódzkiej mżawki. Jest Andrzej Strug, autor Dziejów jednego pocisku, działacz PPS-u i wolnomularz. Nie brakuje Josepha Rotha z Hotelem Savoy z 1924 roku, rozgrywających się w Łodzi, czyli nigdzie. Ponurym wzrokiem patrzy Zygmunt Bartkiewicz, autor niesławnych zapisków pt. Złe miasto. Obrazy z roku 1907. Pojawia się bezlitosny pamflecista Ilia Erenburg, punktujący jednym tchem to, że w ówczesnej Łodzi nie było (jego zdaniem) ani poetów, ani interesujących kobiet, ani cukierni. Siedząca po drugiej stronie stołu Zofia Nałkowska, nazywająca Łódź w wywiadzie z 1929 roku „miastem przyszłości”, które ulepiło się pracą własnych rąk, wydaje się w tym towarzystwie malkontentów co najmniej kosmitką.

Na stypie można spotkać kronikarzy rewolucji 1905 roku – Mariana Gawalewicza, autora Wiru. Powieści z niedawnych czasów, oraz Aleksego Rżewskiego, późniejszego pierwszego prezydenta Łodzi w II Rzeczpospolitej. Nad losem robotnic i robotników ręce załamuje Maria Przedborska, odważna inspektorka pracy, z zamiłowania poetka. Miastu wymęczonemu w czasie I wojny światowej przygląda się Jerzy Zawieyski, który tę zawieruchę przetrwał właśnie w Łodzi, oraz urodzona już w dwudziestoleciu Chava Rosenfarb. Są też ci znani lokalnie, a i w Łodzi już trochę zapomniani, jak Grzegorz Timofiejew czy Jerzy Waleńczyk.

 

Wyłania się z tych literackich obrazów miasto bez moralnego kompasu, bez spójnej tożsamości, zasiedlane przez osobliwy gatunek ludzki zwany Lodzermenschem lub cwanym geszefciarzem. Łódź jest miastem-człowiekiem bez właściwości (zresztą powieść Roberta Musila Cieślak też przywołuje). W większości analizowanych przez autora utworów Łódź jest opisywana mgławicowo, jako chimera z cegieł, kominów i dymu. Jakby nie zbudowano tam charakterystycznych budynków, gmachów-symboli czy nie wychodzono żadnych punktów orientacyjnych.

 

Co ciekawe, mało kto zestawiał wówczas Łódź z Manchesterem, to porównanie rozgościło się w języku Łodzi wtedy, kiedy przestało być trafne. Toporow nazwałby Łódź może „miastem-nierządnicą”, niepilnującym siebie, upadłym nawet w chwilach świetności. Ale to przebrzmiała i „dziaderska” metafora. Nie dziwi, że Cieślak woli inne imiona dla Łodzi, jak nie-miejsce u Marca Augé, heterotopia u Michela Foucaulta czy po prostu sin city, miasto grzechu albo – jeszcze lepiej – Dickensowskie shock city, miasto szoku.

Osobny rozdział Tomasz Cieślak poświęca próbom założenia pisma literackiego, które byłoby czytane nie tylko przez tutejszych twórców, a kończy esejem o wydanych w ostatniej dekadzie książkach łódzkich autorów: Przemysława Owczarka, Macieja Roberta i Jerzego Jarniewicza. Głównym daniem czyni wydane w 2013 roku Miasto do zjedzenia Owczarka. Taki wybór z krótkiego menu współczesnej prozy i poezji o Łodzi jest nieprzypadkowy. Owczarek gotuje z różnych form i gatunków przewodnik po mieście, które, choć nie miało pasaży jak Paryż czy mostów jak Londyn, równie silnie oddziałuje na zmysły, pobudzając je raczej do euforii niż do lamentu. Zaczęłam od Bieńczyka, więc na Bieńczyku zakończę, napisał on bowiem (wspominaną przez Cieślaka) notkę na okładkę Miasta do zjedzenia, spuentowaną jak bez mała manifest: „Łódź potrzebuje narracji, która odnowi jej wizerunek”. Rękawica została rzucona i czeka na kolejnych śmiałków i śmiałkinie, którzy ją podniosą.

 

Więcej tekstów autorki znajdziesz TUTAJ.