Mama, tata, więzienie

Magdalena Nowicka-Franczak

 

W amerykańskich filmach wygląda to tak: strażnicy wprowadzają do sali widzeń draba o zaciętym spojrzeniu, który mógłby roznieść w pył cały zakład karny. Gdy jego wzrok napotyka małe dziecko chowające się za mamą, w mgnieniu oka łagodnieje. Obiecuje sobie, że dla syna lub córki przetrwa zamknięcie, a potem wyjdzie nie tylko na wolność, ale i na prostą. W prawdziwym życiu taki scenariusz można położyć między bajki. Dla dzieci więźniów kara ich rodziców nigdy się nie kończy.

W Polsce też się pisze fantastyczne scenariusze o życiu rodzin więźniów. Kiedy na początku roku do zakładu karnego trafili dwaj byli posłowie, publicznie lamentowano nad położeniem, w którym znaleźli się ich bliscy. Żony miały marznąć przy zimnych kaloryferach, a dzieci klepać biedę, mimo że niedawno ich ojcowie zarabiali krocie. Ta sytuacja jaskrawo kontrastowała z problemami rodzin przeciętnych polskich więźniów. Zwłaszcza dzieci osadzonych nie bez powodu są nazywane przez badaczy „niewidzialnymi ofiarami systemu sprawiedliwości”. Upomina się o nie socjolożka i pedagożka Angelika Cieślikowska-Ryczko w Dorosłych dzieciach więźniów. Analizie doświadczeń biograficznych. To druga książka prezentująca wyniki jej badań. Rok temu,  także nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego, ukazała się monografia Rodzice więźniów. Studium doświadczeń.

W polskich więzieniach kary odbywa ok. 73 tysięcy osób, w tym ok. 3,5 tysiąca kobiet. Wiele z nich ma dzieci. Służba Więziennictwa w publicznym stanowisku podkreśla, że „rodzina […] jest prawdziwym sojusznikiem kadry penitencjarnej w procesie resocjalizacji, a tym samym istotnym jej elementem”. Cieślikowska-Ryczko pyta przekornie o to, czy składanie na barki krewnych współodpowiedzialności za los osadzonego, jest w ich interesie, czy nie zagraża ich nadwątlonemu dobru? Nie pyta się ich o to, czy chcą podtrzymywać kontakt i wspierać uwięzionych. Po prostu zakłada się, że powinni być pocieszycielami i powiernikami. „Rodzina sprowadzana jest do roli narzędzia służącego poprawie samopoczucia i jakości życia uwięzionego” – podkreśla autorka.

 

Katalog trudności, z którymi mierzą się dzieci, jest długi: poczynając od pogorszenia się sytuacji materialnej (zwłaszcza, jeśli osadzony był jedynym żywicielem) po kryzys emocjonalny, rozpad więzi z uwięzionym, nieumiejętność zbudowania dobrej relacji z drugim rodzicem i rówieśnikami. Jednak łódzka badaczka nie ulega pokusie, żeby zaserwować nam prosty, uniwersalny schemat dezintegracji i opatrzeć chwytliwą etykietką, jak na przykład „syndrom rodzin uwięzionych” albo „DDW”, (tj. dorosłe dzieci więźniów, na wzór DDA – dorosłych dzieci alkoholików).

 

Monografia Dorosłe dzieci więźniów składa się z czterech części. W pierwszej autorka sięga do dorobku socjologów, pedagogów i psychologów dzieciństwa. Druga część to prezentacja wykorzystanej w badaniu metody biograficznej w ujęciu Fritza Schützego i dylematów z nią związanych. Naukowczyni prosiła badanych o to, żeby opowiedzieli jej całe życie, nie tylko drobny wycinek, co czasami spotykało się z niekłamanym zdziwieniem. Karczując sobie ścieżkę w gąszczu wspomnień, socjolożka szukała tego, co Schütze nazywa trajektorią cierpienia, procesem wpychającym człowieka w czas bezładu i zagubienia, oraz strategii prowadzących do przepracowania trajektorii i uzyskania kontroli nad nią.

Najobszerniejsza trzecia część jest poświęcona wynikom. Badaczka nie bez przeszkód dotarła do 31 dorosłych dzieci więźniów. Wysłuchała 11 kobiet i 20 mężczyzn, najmłodsza narratorka miała 18 lat, najstarszy rozmówca – 70. Kiedy byli dziećmi, jedno lub dwoje ich rodziców trafiło za kraty – za kradzieże, malwersacje finansowe, rozboje, handel narkotykami, a kilkoro za morderstwo lub jego usiłowanie. Wielu rozmówców nie uniknęło pobytu w pogotowiu opiekuńczym albo domu dziecka, sześciu przebywało w noclegowni dla osób w kryzysie bezdomności, osiemnastu po latach znalazło się samemu w zakładzie karnym, a część wywiadów realizowana była w trakcie ich izolacji.

Badaczka podzieliła narratorów na pochodzących z rodzin z incydentalnym przestępstwem rodzica (najczęściej chodziło o finansowe przestępstwa tzw. białych kołnierzyków) oraz na tych z rodzin z bogatą karierą przestępczą. Tych pierwszych nazwała turystami „przestępczego świata”. Ci drudzy to przewodnicy po „przestępczej rzeczywistości”. Kiedy niejeden krewny odsiaduje wyrok, dziecko traktuje to jako coś nieuchronnego, co po prostu przydarza się ludziom.

Nie brakowało tych, którzy mitologizują osadzonego rodzica, widząc w nim kozła ofiarnego, który poświęcił się dla rodziny. Faktycznym kozłem staje się wtedy często drugi dorosły, zwykle matka, która w porównaniu z nieobecnym ojcem, wypada w oczach tęskniącego dziecka niczym zła wiedźma. Jedni za wcześnie jak na swój wiek wchodzą w rolę dorosłych i zamiast być zaopiekowanymi, sami stają się opiekunami matki lub ojca, którzy nie potrafią stanąć na nogi po wyroku partnera. Inni zostają zepchnięci na pozycję „dziecka starego porządku”, czującego się jako zawalidroga w dążeniach dorosłych do zbudowania życia uczuciowego na nowo. Wracający do domu rodzice rozpaczliwie próbują nadrobić stracony czas. Zakładają kostium surowego, nadmiernie wymagającego opiekuna albo przeciwnie – stroją się w piórka rodziców nadmiernie swobodnych, kupujących pizzę i samochodziki. Niektóre dzieci próbowały wejść w rolę mediatora między skłóconymi rodzicami, ale eks-więzień zwykle pozostawał w domu tylko gościem.

 

Dziecko więźnia nosi piętno (pojęcie Ervinga Goffmana) w oczach własnych i świata. Osoby wychowane w rodzinach z bogatym doświadczeniem przestępczym zaprzeczały, że były ofiarą wyborów życiowych dorosłych, bo posiadanie ojca w kryminale imponowało ich kolegom z podwórka. Ale wielu zostało „pokonanymi” w konfrontacji z więzieniem, instytucją totalną, która zabrała im rodzica i zdeklasowała.

 

My, nałogowi pożeracze mediów, o podobnych przypadkach gdzieś już słyszeliśmy, ale zwykle głosem policjanta albo reporterki. Cieślikowska-Ryczko oddaje głos dzieciom więźniów i ilustruje analizę obszernymi fragmentami wywiadów. Są tu historie, które łapią za gardło. Chociażby opowieść Sary, która przerzucana między placówkami opiekuńczymi doświadczyła także bezdomności. Nigdy nie przestała tęsknić za ojcem-recydywistą, a swojej trajektorii cierpienia nie była w stanie przepracować. Badaczka wahała się, czy w ogóle czynić z jej narracji materiał do analizy. Inny respondent sam zgłosił się do pedagoga szkolnego, by zabrano go z siostrą do domu dziecka, bo w rodzinnym nie dało się przeżyć.

Ostatni rozdział zawiera refleksję autorki nad tym, co ludzie mówią, kiedy badaczka prosi ich o to, aby opowiedzieli swoje życie. Ta książka nie jest o więzieniu ani więźniach, a już na pewno nie o tych rozumianych dosłownie. To rzecz o byciu zakładnikami cudzej winy, kary i nieobecności. Nawet po latach trudno jest rozmówcom Cieślikowskiej-Ryczko mówić o tym wprost. Chowają się za przenośnią, własną lub pożyczoną, jak za kolorowym parawanem na plaży, na którą uwięziony rodzic nie mógł ich zabrać i ochronić przed napierającym tłumem. Badaczce przypada zaś rola poszukiwaczki ukrytych sensów, która z wykrywaczem metafor i niedopowiedzeń, przygląda się opowieściom o zbyt szybko zakończonym dzieciństwie.

 

Więcej tekstów autorki znajdziesz TUTAJ