WSZYSTKO SKŁADANE

Godło Polski
WSZYSTKO SKŁADANE

czas i miejsce trwania wystawy: 9 listopada (wernisaż o godz. 18.00) – 30 grudnia 2023 r., Uniwersytecka Galeria Wozownia 1/5 (ul. Franciszkańska 1/5)

artysta: Maciej Rawluk (ASP)

kurator: Marek Domański (ASP)

WSZYSTKO SKŁADANE

Składany rower, składany analogowy aparat Voigtländer 667 oraz cyfrowy backup, czyli dyskretny Sony RX1R, to narzędzia pracy, z którymi wyruszyłem na blisko dwadzieścia wypraw po przedmieściach Warszawy. Suburbia to motywy oswojone w fotografii. Na mojej półce stoją albumy Aleksandra Gronskiego „Pastoral”, Petera Bialobrzeskiego „No Buddha in Suburbia” i Alejandra Cartageny „Suburbia Mexicana”. Fotograficzne opowieści o peryferiach Moskwy, Mumbaju i Monterrey. Krańce miasta są nieostre, trudne do precyzyjnego ustalenia. W moim przedsięwzięciu przyjąłem, że poruszam się po jego granicach z pewnym obszarem w głąb w obie strony. Chciałem poznać przestrzeń, która przestaje być wsią i zmienia się w miasto, choć najczęściej jest jeszcze czymś innym, jakąś odrębną formą przestrzeni. Były to więc zarówno miejscowości podwarszawskie, jak i rubieże stołecznych dzielnic. Czasem też teren bardziej posadowiony w mieście, lecz o charakterze peryferii.

ZDJECIE

Bemowo, Blizne Łaszczyńskiego, Niedźwiadek, Ursus, Opacz Kolonia, Raszyn, Paluch, Dawidy, Jeziorki, Pyry, Ursynów, Powsin, Natolin, Kabaty, Bielawa, Błonia Wilanowskie, Kępa Falenicka i Zawadowska, Zawady, Augustówka, Zerzeń, Wawer, Rembertów, Ząbki, Zielonka, Marki, Augustów, Białołęka, Tarchomin, Nowodwory, Młociny, Bielany, Radiowo, Klaudyn. Tak poruszałem się, realizując swój projekt. Okrążyłem Warszawę w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara i w takiej mniej więcej kolejności pokazuję materiał w książce.

Dlaczego wybieram takie celów wędrówek? Myślę, że to nie tylko poriomania, ale też ciekawość i chęć przygody. Może moje wybory wynikają z braku innych możliwości, ale mam nadzieję, że wolę po prostu obserwować miejsca otwarte, nieokreślone do końca – takie, które nie dadzą się łatwo nazwać i poznać. Często są to rejony niespektakularne, wręcz „gorsze”, „drugorzędne”, często „bez znaczenia”. Można to zobaczyć w moich poprzednich dokumentalnych działaniach (Bałuty, sklepy z alkoholem, dawna droga krajowa nr 1, ogrody działkowe, przystanki autobusowe, kemping).

Przyglądając się granicom miasta, nie krytykuję, nie szukam niedostatków, ale też nie koncentruję się na poszukiwaniu estetycznych kadrów. Staram się być uważnym obserwatorem wizualnej rzeczywistości i w miarę możliwości obiektywnie ją rejestrować. Oczywiście przedstawione w książce fotografie to „wybór z wyboru”, czyli dużo większego zestawu, który sam jest selekcją miejsc, które zobaczyłem. I tylko część z nich zdecydowałem się fotografować. Przedmieścia, obszary peryferyjne dają mi inne możliwości niż sformatowane centra miast. Lubię je.

ZDJECIE

Obserwowałem i rejestrowałem więc wizualną reprezentację tego, co mnie otaczało. Socjolog, urbanista, antropolog może dokonać analizy tego zebranego wizualnego materiału. Nie mając ich narzędzi, chcę we wstępie po prostu opisać kilka historii, które zapamiętałem wyraźniej. Ponieważ byłem przybyszem spoza stolicy, przyjąłem strategię, że nie będę się specjalnie przygotowywał i robił szczegółowych planów działania. Chciałem, by przypadek odgrywał tu pewną rolę, tak jak wpływa na krajobraz przedmieść. Oczywiście danego dnia wyznaczałem kierunek poruszania czy rejon eksploracji. Ale tylko tyle, bez wcześniejszego rozpoznania w internecie, bez spisu miejsc do zobaczenia. Jechałem rowerem i patrzyłem. 

Tak znalazłem się na początku września na ulicy Dudziarskiej. Słyszałem o tym miejscu dawno temu w kontekście murali, które nawiązywały do twórczości Malewicza. Wyleciało mi to zupełnie z głowy i nie jestem nawet pewien, czy wiedziałem, że jest to w Warszawie. Kiedy poruszałem się po granicy Grochowa i Rembertowa, zaczął wsysać mnie rejon złożony w dużej części z ruder i krzaków. Tak trafiłem na baner „Dzwoń z aresztu. Najtańsze połączenia w Polsce”. Zacząłem eksplorować okolicę i dojechałem do aresztu śledczego, potem przekroczyłem tory i po przebrnięciu przez teren zdominowany przez infrastrukturę kolejową, śmiecie i przyrodę odzyskującą swoje terytorium, dotarłem do trzech charakterystycznych bloków. Muszę wspomnieć, że wiedzę o tym rejonie posiadłem dopiero po powrocie, więc poznawanie tych miejsc pozbawione było jakichś możliwych, wstępnych uprzedzeń.

Okolice Dudziarskiej to podobno najbardziej niedostępny obszar Warszawy. Doświadczyłem tego osobiście, gdy zapuściłem się tam jeszcze dalej i próbowałem wydostać się inną drogą, niż przyjechałem. Trzy bloki z czarnymi kwadratami na szczytowych ścianach powstały w celu „rozwiązania problemu” rodzin eksmitowanych z mieszkań znajdujących się na terenie dzielnic Śródmieście i Praga Południe. Zgromadzono w jednym miejscu znaczną liczbę osób „niezaradnych” życiowo, uzależnionych czy po prostu zdemoralizowanych. Powstało miejskie getto. Trudno w to uwierzyć, ale część lokali przeznaczono na mieszkania służbowe dla policjantów i ich rodzin. Uznano, że takie rozwiązanie pomoże w utrzymaniu porządku. Osiedle wybudowano na pustym polu w najniższym standardzie. Nie było centralnego ogrzewania, gazu ani ciepłej wody. Mury budowano z mniejszą izolacją termiczną lub w ogóle jej nie zastosowano. W mieszkaniach było bardzo zimno, co generowało problemy z kanalizacją w okresie zimowym.

Początkowo nie było z osiedlem żadnego połączenia miejskiej komunikacji, w 2007 roku uruchomiono autobus 137, który poza godzinami szczytu kursował co półtorej godziny. Część mieszkańców dostawała się szybciej do miasta nielegalnie, korzystając z przysłowiowej dziury w ogrodzeniu i pokonując ponad 40 par torów. Gdy ogląda się ten teren z góry, nietrudno w to uwierzyć. Na tych torach stoją często składy pociągów, idący piechotą musieli więc je dodatkowo obchodzić lub pod nimi się przeczołgiwać. W sąsiedztwie, oprócz bocznic kolejowych i aresztu, były jeszcze zaniedbane ogródki działkowe, które częściowo zamieniły się w schronienie dla bezdomnych. Ostatnią inwestycją w okolicy stała się spalarnia śmieci – kolejne utrudnienie dla lokatorów trzech bloków. W 2015 podjęto decyzję o likwidacji osiedla. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się pod koniec 2019.

Po zdjęciach na Dudziarskiej ruszyłem dalej. Widoki nie były zachęcające, wyboista droga z sześciobocznych betonowych płyt, śmiecie, krzaki, dużo starych drzew owocowych i nieużytki. W zasięgu wzroku nikogo oprócz dwóch mężczyzn. Nie budzili zaufania, okolica bowiem sugerowała, że osoby, które mogę tam spotkać, to nie menedżerowie przyjeżdżający dobrymi samochodami wypuścić psy, by pohasały w chaszczach, czy cykliści na karbonowych rowerach, jak to jest w Zawadach czy Augustówce. Od czasu do czasu nieznajomi łypali na mnie zmęczonym wzrokiem. Nie da się ukryć, ja też łypałem na nich. Zastanawiałem się, czy brnąć dalej, bo droga nie sprawiała wrażenia, że jeszcze gdzieś prowadzi. Nie można było uciec w bok – tylko do przodu albo z powrotem. Ta sytuacja skończyła się chwilą strachu. Jednak nie mojego. Miałem rower, a oni byli pieszo, więc ich wyprzedziłem. W pewnym momencie, stwierdziwszy, że przegapiłem interesujący motyw, gwałtownie zawróciłem. Zrobiłem momentalnie obrót o 180 stopni. Nieznajomi byli tuż za mną, wyraźnie przestraszeni, cofnęli się parę kroków, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. Zrobiło mi się głupio, przeprosiłem i wyciągnąłem aparat. Sytuacja się unormowała, skręcili w bok i zaczęli zbierać opadłe, niczyje jabłka do wielkiej torby z logo popularnego marketu budowlanego.

Dotarłem do końca – to już nie Dudziarska, bo na Google Maps zmienia nazwę na Kozią Górkę, a potem na Wiatraczną. Widać było, że zbliżam się do jakiejś granicy. Droga wbija się w teren industrialny, ale nie jest w stanie go rozbić. Dalej pójść już się nie da, a po bokach znajdują się potężne tereny kolejowe. Można to z łatwością zobaczyć na wspomnianych wcześniej mapach. Nie miałem ochoty zawracać. W tym miejscu są też szczątkowe ogródki działkowe typu ROD. Kiedy się patrzy na butwiejące domki wystające z chaszczy, trudno uwierzyć, że ktoś z nich jeszcze korzysta. Widziałem wiele pracowniczych ogrodów działkowych (dodam, że je lubię), ale to najnędzniejszy z nich. Właśnie miałem zawracać, gdy rozchyliły się gałęzie, ujrzałem twarz i nagi tors starszego mężczyzny. Wyglądał jak marynarz z krążownika Aurora po ciężkiej nocy. Spytałem, czy można wydostać się stąd inaczej, niż idąc z powrotem. Wskazał mi kolejne krzaki i powiedział, żebym szedł prosto przez tory, to wyjdę na dziurę w ogrodzeniu. Potem zasalutował i gromkim głosem przedstawił się jako podporucznik Ziemniak (czy jakoś tak, bo nie dosłyszałem). Odsalutowałem i złożyłem propozycję zrobienia portretu. Spotkałem się ze zdecydowaną odmową. Wyraziłem wielki żal i ruszyłem przez tory. Jeden, drugi, trzeci, czwarty, piąty… przekraczałem kolejne z rowerem pod pachą, wypatrując sokistów. Odwróciłem się, chaszcze, z których wyszedłem, oddaliły się tak, że gdybym zawrócił, to nie wiem, czy odnalazłbym miejsce, z którego wyszedłem. W takiej sytuacji oznaczałoby to, że błąkałbym się po nieprzyjaznym terenie. Pozostało mi tylko wierzyć, że obietnica „podporucznika” się sprawdzi. Jedenasty, dwunasty tor… udało się.

Warszawskie suburbia w swym monotonnym krajobrazie dostarczyły mi wielu innych historii. Byłem przy budowie mostu Południowego, na meczu Perła Złotokłos kontra Przyszłość Włochy, na ostatnich polach uprawnych przed Warszawą, widziałem osiedla domów jednorodzinnych, do których prowadzi tylko polna droga, miejsca, gdzie mur dźwiękoszczelnych ekranów zastąpił horyzont, a z bilbordów, przy akompaniamencie nisko lecących samolotów mówił do mnie Chrystus. Byłem w miejscach, gdzie amazonki nie chciały pozować do zdjęć, a wyrzucone bożonarodzeniowe choinki na mokotowskich błoniach nie nadawały się na opał nawet dla bezdomnych. Poruszałem się po terenie mniej lub bardziej zabudowanym, wiele razy odkrywałem w chaszczach, na łąkach, obrzeżach osiedli czy nieużytkach niepozorne ścieżki czy ślady obozowisk, takie miejsca przetrwania, które powstawały poza wszelkimi planami.

ZDJECIE

Każde ze zdjęć mogę powiązać z jakąś małą opowieścią. Pamiętam wszystkie okoliczności towarzyszące obrazom. Szczególnie kiedy fotografowałem ludzi, co od wiosny było utrudnione, gdyż realizacja projektu przypadła na specyficzny rok 2020. Dobrze więc pamiętam, jak sfotografowałem dużą rybę z panem Janem. Była to końcówka bezśnieżnej zimy, poruszałem się od kilku godzin rowerem po nadwiślanych terenach Kępy Zawadowskiej, Zawad i Augustówki. Skończyły mi się wszystkie negatywy, a w cyfrowym backupie wyczerpały baterie. Pedałowałem w kierunku samochodu. W okolicach elektrociepłowni Siekierki, w krajobrazie, który równie dobrze mogłem zobaczyć w małomiasteczkowej Rosji, pod mizernym sklepikiem kątem oka zauważyłem scenę. Trzech mężczyzn piło piwo z butelek, towarzyszył im mały, czarny pies, a pomiędzy nimi, wprost na popękanym chodniku leżała… duża ryba. Zakląłem w duchu, że nie mam już czym fotografować. Na szczęście przypomniałem sobie, że zdjęcia można robić też smartfonem, i zawróciłem. Mężczyźni już się rozchodzili, namówiłem jednak człowieka ze złowionym przed chwilą w kanale elektrowni karpiem na pozowanie.

Maciej Rawluk – urodzony w wieku XX obserwator rzeczy zwykłych, fotograf. Działa również w zakresie filmu i malarstwa. Jest autorem siedmiu książek poświęconych długoterminowym projektom fotograficznym: „Przystanki polskie”, „Bałuty – palimpsest”, „Setka”, „Posta Romana,” „Ojczyzna”, „Jedynka”, „Wszystko składane”. Pracuje w Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi, gdzie w Instytucie Fotografii i Multimediów prowadzi Pracownię Dokumentu Fotograficznego.

Maciej Rawluk, mężczyzna w średnim wieku o szpakowatych włosach do ramion siedzi na składanym rowerze z aparatem w ręku

Marek Domański– fotograf i nauczyciel akademicki, aktywny w dziedzinach twórczości wizualnej i publicystycznej. Na wystawach prezentuje fotografie inscenizowane, dokumentalne, a także obiekty i rysunki. Autor i współautor kilku monografii oraz innych publikacji. Kurator i współtwórca projektów badawczych. Pracuje w Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi, gdzie w Instytucie Fotografii i Multimediów prowadzi Pracownię Obrazowania Fotograficznego.

Marek Domański, mężczyzna w średnim wieku w okularach